Polski nie ma w Brukseli. I płacimy za to wysoką cenę
Niemcy mają w Brukseli 250 biur lobbingowych. Francuzi – ponad 160. Amerykanie, choć nie są członkiem Unii Europejskiej, mają ich ponad 150. Polska? ...zaledwie 13.
To nie jest literówka. Polska, jedna z największych gospodarek Unii, kraj z ogromnym potencjałem, fantastycznymi inżynierami, przedsiębiorcami i naukowcami, praktycznie nie istnieje w sercu Europy. W miejscu, gdzie zapadają decyzje, które wprost kształtują naszą rzeczywistość gospodarczą, społeczną i prawną.
Bruksela – stolica, której nie rozumiemy
W Brukseli powstaje większość prawa, które później trafia do polskich ustaw i rozporządzeń. To tam, w gabinetach Komisji Europejskiej, Parlamentu i Rady, zapadają rozstrzygnięcia dotyczące transportu, handlu, energii, zdrowia, klimatu czy podatków.
To właśnie tam trzeba być obecnym, żeby nie grać cudzym scenariuszem, tylko pisać własny.
Tymczasem polski biznes, polska nauka i polskie organizacje pozarządowe odpuściły sobie Brukselę.
Poza kilkoma wyjątkami – jak Allegro, które dopiero w tym roku otworzyło swoje biuro – nie ma nas w tym kluczowym miejscu.
Lobbing – brudne słowo czy narzędzie cywilizowanych?
W Polsce lobbing brzmi podejrzanie. Kojarzy się z „Mercedesem z firankami” i szemranymi układami. Tymczasem w kulturze anglosaskiej – w Stanach Zjednoczonych czy w Wielkiej Brytanii – lobbying jest czymś absolutnie naturalnym, wpisanym w proces stanowienia prawa. W Brukseli także.
Lobbing to nic innego jak wpływ na proces legislacyjny. I owszem – lobbuje ten, kto ma pieniądze, umiejętności i strategię. Ale problemem nie jest to, że ktoś lobbuje. Problemem jest to, że my – Polacy – tego nie robimy.
To nie kwestia pieniędzy. To kwestia mentalności
Biuro lobbingowe w Brukseli to koszt rzędu 1–2 mln euro rocznie. Dla dużych korporacji czy instytucji – kwota symboliczna. A jednak polskie firmy nie inwestują w obecność w sercu Europy. Dlaczego?
Bo brakuje nam strategicznego myślenia.
Bo wolimy wierzyć, że politycy „załatwią sprawę”.
Bo unikamy odpowiedzialności.
Efekt? Decyzje, które dotyczą polskiego biznesu i obywateli, zapadają bez naszego udziału.
Polacy świetni. Ale nie dla Polski
Polacy są fenomenalnymi ekspertami w Brukseli. Pracują w McDonald’s, Fordzie, Google, w największych kancelariach i firmach doradczych. Mają wiedzę, doświadczenie i reputację. Tyle że… pracują dla cudzych interesów. Nie dlatego, że nie kochają Polski. Tylko dlatego, że Polska nie ma dla nich propozycji.
To potwierdza regułę: nie mamy problemu z ludźmi. Mamy problem z otoczeniem, które nie potrafi ich wykorzystać.
Nasz największy grzech: brak długofalowej strategii
Proces legislacyjny w UE trwa latami. Od analiz w Komisji, przez debaty w Parlamencie, aż po tzw. trilogi z Radą.
Na każdym etapie można wpływać, opóźniać, przyspieszać, rozwadniać lub wzmacniać przepisy.
Polski biznes tego nie robi. Polskie uczelnie tego nie robią. Polskie NGO-sy też nie.
I dlatego – zamiast pisać prawo pod siebie – dostosowujemy się do prawa pisanego przez innych.
„Polski nie ma w Brukseli” – i to jest dramat
To nie Unia jest zła. To nie Niemcy „rządzą w Brukseli”. To my – Polska – pozwalamy im rządzić, bo nie tworzymy przeciwwagi. Bo nie siadamy przy stole, gdzie zapadają decyzje.
Jeśli nas nie ma w Brukseli, to nie możemy mieć pretensji, że inni rozgrywają karty za nas.
To tak, jakby w meczu piłkarskim w ogóle nie wyjść na boisko – a potem dziwić się, że wynik jest dla nas niekorzystny.
Wnioski? Brutalnie proste
-
Nie mamy problemu z ludźmi. Polacy są świetni, ale pracują dla innych.
-
Mamy problem z otoczeniem i mentalnością. Biznes, nauka i trzeci sektor abdykowały z obecności w Brukseli.
-
To nie jest wina polityków. To liderzy biznesu, rektorzy uczelni i szefowie instytucji nie podjęli decyzji, żeby być obecnymi.
Dopóki tego nie zmienimy, będziemy płacić wysoką cenę: cudze interesy ważniejsze od naszych, a Polska – zamiast kreować politykę europejską – będzie jej biernym odbiorcą.