W sieci trendów

Chcesz być na bieżąco z trendami – musisz znaleźć czas! Przeglądanie raportów i badań pochłania go przecież bardzo wiele. Postanowiłam wspomóc czytelników i oddzielić ziarna od plew. Z oceanu artykułów, wpisów w serwisach społecznościowych i case studies wybrałam najbardziej interesujące, takie o których pisało się najwięcej, które dopiero zyskują na popularności i które warto poznać.
Informacja = władza
Ile danych udostępniamy w Internecie? Może nie tyle, ile raportów na temat trendów, ale specjaliści liczą je w zetabajtach. To niewyobrażalna liczba. Żeby na własne oczy zobaczyć, co to tak naprawdę znaczy, warto zajrzeć na stronę onesecond.designly.com, gdzie można podejrzeć, ile danych mieszkańcy Ziemi z dostępem do Internetu wrzucają do sieci w ciągu jednej tylko sekundy. To oczywisty biznesowy potencjał do wykorzystania, choć niektóre firmy ciągle jeszcze nie widzą w mediach społecznościowych niczego ciekawego, a zamiast w Internet, nadal wierzą w moc kolorowych ulotek, rozdawanych przy wyjściu z metra.
Konsument zakochany w sobie
W podejściu do Internetu, swoich danych osobowych i nowinek technicznych bywamy bezrefleksyjni. Wynika to, z jednej strony, z niewiedzy – kto czyta regulamin usługi, zanim zgodzi się na warunki użytkowania serwisu? Nikt. Z drugiej strony – chodzi o lenistwo, bo jeśli technologie są wygodne, to dlaczego utrudniać sobie życie odrzucając je tylko dlatego, że żądają dostępu do naszych danych? Po trzecie – rządzi nami odwieczna potrzeba autopromocji i kreowania własnego wizerunku, u wielu osób przeradzająca się w narcyzm. Całkiem niedawno naukowcy z Uniwersytetu Cambridge, przy współpracy z zespołem Microsoft Research, przeprowadzili badanie na grupie ochotników. Na podstawie analizy ich polubień w serwisach społecznościowych potrafili określić zainteresowania, poglądy polityczne i religijne, a nawet orientację seksualną badanych. Brzmi znajomo? Ile to razy my sami bawiliśmy się w detektywów? Na przykład zanim zaprosiliśmy potencjalnego pracownika na rozmowę rekrutacyjną. Albo przed randką ze znajomym znajomego – przeglądaliśmy jego profil, by wyrobić sobie opinię czy warto.
Wykorzystując narzędzia do monitorowania treści, które generujemy w mediach społecznościowych, możemy odnaleźć tych odbiorców, do których chcemy dotrzeć z komunikatem i dopasować go tak, żeby został zauważony. Wiesz, że masz małą i ściśle określoną grupę docelową? Wykorzystaj dane!
Marki poczynają sobie na tym polu coraz śmielej. Prócz niewinnych i całkiem przyjemnych facebookowych akcji rozdawania pizzy na podstawie wpisów (Da Grasso) czy spersonalizowanych podziękowań od Jurka Owsiaka dla najaktywniejszych fanów Przystanku Woodstock, mamy też kampanie zakrojone na szerszą skalę. Niewiele wysiłku trzeba, żeby spektakularnie wykorzystać możliwości, drzemiące w danych, którymi użytkownicy bez skrępowania dzielą się na prawo i lewo w Internecie. Firmy robią to coraz ostrzej, czasami bardzo mocno ingerując w prywatność konkretnych osób, które śmiało można nazwać przypadkowymi ofiarami. Wkręcanie ludzi, nieświadomych udziału w akcji, stawianie ich w nietypowych, zazwyczaj nieprzyjemnych sytuacjach bez ich zgody i dokumentowanie ich reakcji – to nowa moda. Pamiętacie test przyjaciół Carlsberga? Dużo śmiechu, gdy się to ogląda, ale czy chcielibyście być na miejscu tych ludzi?
Facebook jest dla starych
Granicę między technologicznymi seniorami a młodymi użytkownikami wyznacza lista aplikacji na smartfonie. Jeśli nie ma na niej Snapchata, czas kłaść się do grobu. Przynajmniej w USA – właśnie tam mieszka 80 proc. użytkowników tego serwisu społecznościowego. Facebook wydaje się być przy nim zabawką dla nudnych, mentalnie zramolałych tetryków.
Twórcy serwisu postanowili wykorzystać poczucie osaczenia konsumentów, którym specjaliści wciąż powtarzają, że „Internet nigdy nie zapomina”. Popularny za oceanem, w Europie praktycznie nieznany serwis, sprzedaje swoim nastoletnim użytkownikom filozofię chwytania momentu i cieszenia się chwilą – bez skutków ubocznych. Mechanizm jest niezbyt skomplikowany: użytkownik nagrywa filmik, trwający maksymalnie 10 sekund, następnie wysyła go do znajomych z serwisu, którzy jednak mogą odtworzyć go tylko raz. Potem nagranie ulega autodestrukcji – na zawsze znika z serwerów i z Internetu.
Snapchat to świeży serwis (ruszył w pierwszej połowie 2012 roku), ale szybko zyskał popularność, a kilka marek przeprowadziło z jego użyciem inspirujące kampanie. Promocyjne kody, które trzeba było natychmiast skopiować, bo wyświetlały się tylko 8 sekund (Co-operative Electrical), wiadomość ze zniżką na produkty, którą trzeba było otworzyć przy kasie albo mieć siłę w nogach, żeby szybko do niej podbiec (16 Handles). Czy wreszcie fragmenty nowej serii ulubionego serialu rozsyłane do fanów (MTV) – marki dopiero uczą się, jak łapać chwilę.
Weźmy pod lupę chociażby eventy. Zauważamy, że nowoczesne narzędzia są skuteczne, jeśli spełniają dwie funkcje: są proste w obsłudze oraz dają możliwość swobody decyzji czy uczestnik chce z nich skorzystać czy też nie – mówi Jakub Zdrzalik, managing director w agencji Perfectto.
Marketing obrazkowy
Komunikacja od słowa przeszła do obrazu, ale to wiemy już od dawna. Wzrastająca rola serwisów społecznościowych i popularność smartfonów jedynie ten trend nakręca. Podobnie jak coraz dalej posunięty ekshibicjonizm i narcyzm konsumentów, gotowych dokumentować każdą niemal chwilę swojego życia i dzielić się zdjęciami ze światem. 1/3 osób z grupy wiekowej 18-24 lata, a więc grupy bardzo intensywnie korzystającej z urządzeń mobilnych i Internetu, najbardziej lubi wrzucać do sieci zdjęcia samych siebie. W zależności od kraju – wydymając usta, czyli z tzw. dziubkiem, puszczając oczko albo z podniesionym kciukiem. Tyle samo osób przyznaje otwarcie, że robi to z chęci pokazania się innym.
Dla serwisów takie podejście użytkowników to oczywiście woda na młyn. Robią więc wszystko, żeby nam to ułatwić: udostępniają filtry i całą masę prostych narzędzi, które mają sprawić, że dzieła te wyglądają, jakby wyszły spod ręki profesjonalisty. W efekcie powoli odzwyczajamy się od zdjęć „niepodkręconych”, sauté. Twórcy niektórych serwisów wychodzą wręcz z założenia, ze sam obraz to za mało. ThingLink na przykład, umożliwia blogerom na Worpress, Tumblr czy kilku innych stronach, uatrakcyjnienie i wzbogacanie obrazów o interaktywne tagi: muzykę, filmy czy linki do innych stron. Serwis dopiero się rozkręca, jednak już dziś, najbardziej znanym jego użytkownikiem jest The Washington Post. Gazeta radzi sobie ze spadkiem sprzedaży, działając w świecie wirtualnym. Wrzucając do serwisu otagowane zdjęcia pierwszych stron gazety, redakcja liczy na wzrost zainteresowania czytelników „w realu”.
Wszyscy jesteśmy fotografami
Wszystko wskazuje też na to, że niedługo, nawet niewinnie wyglądający album ze zdjęciami, stojący na półce, może okazać się passé. Według badań Samsunga 80 proc. ludzi w wieku 18-24, nigdy nie korzystało z tradycyjnych albumów do zdjęć. To oczywiście wcale nie oznacza, że ich nie robią. Wręcz przeciwnie – pstrykanie fotek nigdy nie było tak proste, jak dziś. Świadczy o tym cała rzesza bezrobotnych fotografów i wzrost popularności chociażby Pinteresta, serwisu opierającego się na ładnych obrazkach, który w zeszłym roku mógł pochwalić się największym rocznym przyrostem użytkowników (raport Nielsena 2012). To właśnie serwisy społecznościowe stały się nowymi albumami – aż 63 proc. osób badanych swoje zdjęcia lubi przechowywać… na Facebooku.
Zawieszeni między klipem a zdjęciem
Niektóre serwisy idą o krok dalej i dziś znajdują się w połowie drogi między zdjęciami a klipami. W styczniu 2013 roku wystartował serwis Vine, gdzie można publikować filmiki, które przypominają raczej gify (krótkie, zapętlające się, ruchome obrazki), bo trwają tylko 6 sekund. Od czerwca 2013 na Instagramie można publikować 15-sekundowe filmiki. W połowie sierpnia zadebiutował MixBit, dzieło twórców YouTube.
Warto podejść do tych nowinek z otwartą głową, bo kreatywność użytkowników i liczba fanów, gotowych śledzić najciekawsze klipy, chociażby na stronie Best Vines na Facebooku (w chwili pisania tego tekstu – ponad 14 milionów lubiących) pokazuje, że wcale nie muszą się one ograniczać do rejestrowania wygłupów nastolatków. Te narzędzia mogą wykorzystywać marki. Jak? Przede wszystkim – Pics or it didn’t happen! Każda treść powinna być wsparta obrazami, podobnie jak każde wydarzenie powinno być zarejestrowane, najlepiej na zdjęciach i filmach. I nie chodzi tu o byle jakie zdjęcia. Badania pokazują, że uwagę przyciągnie fotka m.in. dobrze oświetlona, z obiektem nieporuszonym i odpowiednio ustawioną ostrością. Lepsze więc jedno dobre zdjęcie z eventu, niż dziesięć byle jakich. A jaki użytek możemy zrobić z filmów? Zaprezentowanie produktu, relacji z wydarzenia, opinii użytkowników, pokazanie nagród, siedziby firmy czy nagranie pracowników – to tylko niektóre ze sposobów wykorzystania tych narzędzi. Użytkownicy bardzo sobie chwalą tę zwartą, niebyt skomplikowaną formułę, są do niej przyzwyczajeni.
Świat Harry’ego Pottera, w którym ludzie na fotografiach się poruszali, jest coraz bliżej, ale to nie my będziemy w nim mugolami. Mamy już przecież interaktywne ramki do zdjęć, których działania nie są w stanie pojąć nasi dziadkowie. Być może za kilka lat na kominku będziemy stawiać ramkę z klipem?