Kiedyś sharing economy, a teraz?

kierowca w samochodzie przewoznik kierownica

Problemy wywołane pandemią i izolacją są dobrą okazją - jak zewsząd słychać - aby na nowo przemyśleć model społeczny w którym żyjemy. Powszechne urynkowienie, szalejący konsumpcjonizm i egoizmy na wielu poziomach mogą być teraz podważone i zastąpione czymś nowym, lepszym, bardziej odpowiedzialnym i sprawiedliwym. Ale… to już było. Całość, ujmując w skrócie, można by sprowadzić do jednego hasła: uberyzacja. Jakie wnioski wyciągniemy tym razem z niedawnej przeszłości?

Wiosną tego roku – kiedy wielu z nas zostało przymusowo zamkniętych w czterech ścianach – zaczęliśmy na poważnie myśleć, co poszło nie tak. Z relacjami społecznymi, z gospodarką. Zaczęliśmy trzeźwiej przyglądać się własnej nieodpowiedzialności choćby wobec zasobów naturalnych. Wreszcie zrozumieliśmy, że wszystko szło w złym kierunku… Żartuję! Oczywiście myśleliśmy, jak uchronić się przed bezrobociem. Jak łatwiej i bezpieczniej robić zakupy i w jaki sposób sprawić, że home office będzie znośne.

Jaka wspaniała promocja to była

Nie dało się nie zauważyć naprędce kręconych spotów telewizyjnych odwołujących się do zbiorowej solidarności wobec tych, co narażają zdrowie i życie, a także – ułatwiania codziennych zakupów. Coraz więcej mówiło się o rosnącym potencjale e-commerce. Wiadomo, bezpieczeństwo, ale trochę też wygoda, którą odczuliśmy już wcześniej. Na ulicach i w sieci roiło się od super promocji. Przyznam szczerze, że kiedy dostrzegłem oszałamiające, idące w kilkadziesiąt procent, rabaty dotyczące zakupów gastronomicznych dostarczanych pod drzwi, uznałem, że te wielkie platformy online służące zamówieniom posiłków, oszczędzają na dostawcach; głównie imigrantach, którzy pędzą ulicami miasta na rowerach i skuterach, aby w jak najkrótszym czasie obsłużyć możliwie dużą liczbę rozpuszczonych mimo pandemii i czekających na lunch mieszczuchów. Ale nie – z nich więcej zedrzeć się nie da. Pamiętają państwo co i rusz pojawiające się poruszenie: mobilni dostawcy muszą pracować za głodowe stawki, ale widać i tak lepsze to niż życie w ojczyźnie.  Zresztą, to samo dotyczyło kierowców Ubera, zwłaszcza w okresie wejścia na rynek i rozprawiania się z taksówkową konkurencją. W przypadku dostawców posiłków w czasie pandemii rzeczywistość okazała się równie brutalna, a może banalna: koszty tej skierowanej do nas, konsumentów „promocji”, przerzucono na właścicieli lokali gastronomicznych.

uber eats na rowerze
fot. Kai Pilger/Unsplash

„Zamawiasz jedzenie na wynos i myślisz, że pomagasz restauracjom? W rzeczywistości nabijasz kabzę zagranicznym korpo, które pobierają zwykle od 32 do 37% prowizji!” – grzmiał na Facebooku Krzysiek Rzyman, działacz społeczny i przedsiębiorca, prowadzący w Warszawie dwie niezależne kawiarnie. Na początku maja akcją „zniżkową” największych operatorów na tym rynku (wspomnianego Uber Eats, ale i Glovo czy Volt Polska) zajął się UOKiK.

A sprawa przedstawiała się naprawdę miło i, mimo tandetnego przekazu reklamowego, mogła chwytać za serce. Bo oto nadeszły trudne czasy, łączymy się, znów jesteśmy zwarci, aby sobie pomagać. Ale Uber Eats nie mówi: „Klient mi pomógł, to i ja pomagam”. Przykro mi.

Nowe rozwiązania na nowe czasy?

Dlatego włos mi się na głowie jeży, kiedy słyszę o nowym solidaryzmie społecznym, którego katalizatorem miałaby być pandemia i jej konsekwencje. O nowym przemyśleniu kondycji świata – w skali makro. O własnych postawach konsumenckich – w skali mikro. Wystarczy cofnąć się myślami w nie tak odległą przeszłość, aby dojść do wniosku, iż to tylko mrzonki. Tylko życzeniowe myślenie, choć w gruncie rzeczy szlachetne. Cofnijmy się zatem do 2008 roku.

Przeszło dekadę temu runęły rynki finansowe w Stanach Zjednoczonych, a wkrótce potem gospodarcze tsunami przeszło przez Europę. Okazało się, że wielcy są zbyt wielcy, by upaść – żeby posłużyć się zręcznym zwrotem Sorkina.

W idealnym świecie Zachód podniósłby się ze zgliszczy, mając w pamięci katastrofalne skutki swoich działań: odpuszczenie ze strony rządów wielkim, wpływowym biznesom. Finansiści z Wall Street i londyńskiego City, strzepując ze swych drogich garniturów resztki bitewnego kurzu, zdaliby sobie sprawę z dopiero co popełnianych grzechów. Bo przecież naturą człowieka jest kierowanie się zdrowym rozsądkiem. Tak byłoby w idealnym świecie, a w każdym razie takim, którego chyba większość z nas mogłaby oczekiwać. Rzeczywistość okazała się, rzecz jasna, zgoła inna. Nie znaczy to jednak, że nie narodziły się wielkie, szczytne idee. Tyle że chyba z góry były skazane na porażkę, bo po wielkim finansowym i gospodarczym wstrząsie, zaczęto budować na dokładnie tych samych fundamentach. Właśnie dlatego tzw. ekonomia współdzielenia (sharing economy) poniosła już chyba definitywnie porażkę. Przyklejono jej niechlubną łatkę „uberyzacji” pracy i stosunków społecznych. Dziecko nowej gospodarki, do którego niewielu dziś chce się przyznać.

Współdzielenie, od idei do rzeczywistości

Jeszcze w 2011 roku „Time” ogłaszał ekonomię współdzielenia jedną z najważniejszych myśli zmieniających świat. Wówczas mieliśmy prawo tak myśleć. Dziś wiemy, jak historia się potoczyła. Ekonomia współdzielenie ze szczytnej misji – zresztą na wielu polach, na małą skalę, realizowanej z sukcesami – przerodziła się w zjawisko symbolizujące nowy model wyzysku i braku transparentności.

O walce na wielu europejskich rynkach z Uberem – często skutecznym – mogliśmy w ostatnich latach słyszeć dość często. Pod lupę brano nierówne szanse taksówkarzy oraz niegodziwe wynagrodzenia kierowców. Podobne boje toczono z Airbnb. Największe europejskie metropolie kładły na szalę zachowanie tkanki społecznej i uczciwą konkurencję.

Uber palma rondo de Gaulle'a
fot. Krzysztof Ratnicyn

Spoglądając na wielkoformatową reklamę Ubera w centrum Warszawy nie miejmy więc wątpliwości: to nie zręczna metafora, to rzeczywistość. Jedyną palmą, pod którą może nas podwieźć, jest instalacja Rajkowskiej przy rondzie de Gaulle’a. Prawdziwe, egzotyczne palmy zostawmy władzom tej korporacji (były CEO, Travis Kalanick, być może przejdzie do historii nie tyle jako autor biznesowego sukcesu, ile za sprawą nonszalancji i toksycznej bro-culture).

***

Tam, gdzie na horyzoncie pojawia się perspektywa większych zysków (jeszcze większych), nie ma miejsca na szczytne cele. Sharing economy – jako ciekawa propozycja i nie byle jaka idea – padła ofiarą chciwości. Jak wiele jej poprzedniczek w dziejach naszej cywilizacji. Czy znów nie odrobimy lekcji z przeszłości i historia potoczy się jak zwykle?

 

 

 

 

 

Doświadczony praktyk PR i komunikacji marketingowej. Wieloletni dziennikarz i redaktor pism branżowych (m.in. „Brief”, „Harvard Business Review Polska”, „THINKTANK”). Autor książki „Jak nowe technologie zmieniają biznes” (2016). Zajmuje się takimi obszarami, jak marketing, zarządzanie i reklama, nowe technologie w biznesie, społeczny wymiar gospodarki.

Krzysztof Ratnicyn