ORYGINALNOŚĆ

Oryginalność oznacza, tyle co naturalność, niebanalność, prawdziwość, osobliwość, pomysłowość, unikalność. To są cechy namacalne. Naturalność oznacza mniej więcej fokus na początek wszystkiego, świata, w którym nie ma końców - są tylko nowe początki, na punkt wyjścia rozwoju, a więc na przyczynę i istotę zjawiska. Prawdziwość różni się od fałszerstwa oddziaływaniem - imitacja zawsze tylko udaje, że jest. Osobliwością jest charakter oryginału, jego odrębność, która pomaga nam odróżniać, a tym samym lepiej podejmować decyzje. To wszystko cechy, które większość uważa za jak najbardziej super, wspaniałe i uaktywniające aplauz. Pomagają zapobiegać fałszywemu egalitaryzmowi i głupiej stagnacji. Pytanie brzmi: dlaczego więc większość ludzi ma z oryginalnością problemy? Oryginalność irytuje. Jest inna - w sensie dziwna, zabawna. Miła. Jakoś taka ulotna. Słyszymy to raz po raz, tak nam wpojono.
„Originality is dangerous.“
Salman Rushdie
rada strategiczna
Ale właściwie kto?
Najwyższymi kapłanami tej szkoły myślenia są ci, którzy od mniej więcej XIX wieku rządzą: politycy i menedżerowie wywodzący się z kasty urzędników państwowych i których myślenie opiera się na rutynowych metodach i procedurach. Oryginalność w ich świecie uważana jest za uciążliwość, a ci, którzy są oryginalni, za opętanych. W ich mniemaniu oryginał zagraża stabilności, a tym samym sukcesowi całej operacji. Oryginalność jest ryzykowna. Oryginalność jest niebezpieczna. Oryginały to osoby, ubierający, mówiący i myślący inaczej, wyróżniający się z tłumu. W organizacjach tacy ludzie nazywani są odmieńcami. Gdy cokolwiek zaproponują szefowi a ten odpowie: „To jest niezwykle oryginalne”, to od razu wiadomo, czym jest oryginalność: pierwszym gwoździem do trumny. Nie ma znaczenia, że nie każdy, kto uważa się za oryginalnego, nim również jest. Chodzi o to że określanie Oryginalności wadą jest kwintesencją starych systemów i organizacji, dla których oryginalność wprowadza jedynie nieład w sprawdzone procesy i zagraża porządkowi wewnętrznemu. Menedżerowie i ich poplecznicy uśmiechają się szyderczo: Spójrz, prawdziwy oryginał. Dowcipniś. Kawalarz.
W pierwszej połowie XX wieku było niewielu ludzi, którzy by się z powyższym nie zgadzało – do tych nielicznych należała amerykańska badaczka inteligencji Joy Paul Guilford, której klasyk „The Nature of Human Intelligence” był kamieniem milowym w ocenie inteligencji, oryginalności i kreatywności. Guilford definiuje oryginalność jako „czynnik rozbieżnego myślenia”, który dąży do znalezienia twórczych rozwiązań, „podkreślając niezwykłe możliwości wykorzystania określonych zdarzeń, pomysłów i rzeczy”. Istnieją ludzie, którzy zawsze naciskają tylko jeden przycisk – całkiem jak w starym indonezyjskim przysłowiu: „Każdy, kto jest w posiadaniu tylko jednego młotka, dla tego każdy problem wygląda jak jeden gwóźdź”. Przy czym, często zdarza nam się przeoczyć kluczowy asumpt w rozwiązywaniu wszelkich problemów, przyczynę, dla której w ogóle mamy mózg: rozbieżno-holistyczne myślenie, jak Guilford to określiła „wykorzystanie niezwykłych możliwości w korzystaniu z obiektów, pomysłów, zdarzeń”. To jest oryginalność, pisze badaczka.
Nietrudno nie zauważyć, że jest to coś zupełnie innego niż bezkrytycznie głoszona „kreatywność” ostatnich dziesięcioleci, która ma być całkowicie nową kreacją – rodzajem permanentnego Big Bang, w którym nie wiadomo, skąd rzeczy przychodzą i dokąd się rozprzestrzeniają. Oryginalność nie jest dla klaunów i dowcipnisi. To poważna sprawa. Oryginalność w sensie dywergencyjnego myślenia czerpie z tego, co jest, bez kopiowania, naśladowania, powtarzania. Oryginalność rozpoznaje świat i jego fenomeny w nowym kontekście. Oryginalność nie jest wynalazkiem, lecz odkryciem. Prawdziwą, kreatywną przygodą – a nie anomalią. Oczywiście wiadomo, że tego rodzaju spojrzenie na oryginalność jest tym, co ostatecznie tworzy wartość i postęp. A procedury i normy są konsekwencją oryginalnych procesów. Jeśli nikt nie odkryje, co można zrobić z montażowymi liniami, nikt nie będzie myśleć o wytwarzaniu na nich masowo produkowanych towarów przez dziesięciolecia. Całe linie produkcyjne opierają się na oryginalnych pomysłach. Odpowiedź na pytanie o jajko i kurę jest tutaj wyraźnie wyczuwalne. Niemniej jednak kury zachowują się jak strażnicy i zagdaczą wszystkich – w końcu trzymają władzę, a składanie jaj akurat nie jest trendy. Lider w dzisiejszych czasach, abstrahując od nielicznych wyjątków, jest beztroski i ma mało pomysłów, ale właśnie w tym jest niezawodny. Oryginały, którzy zawsze niosą ze sobą ryzyko nowego początku, lekceważy się. Kopie są w jakiś sposób bezpieczniejsze.
Zresztą można to bardzo łatwo zweryfikować: o kim myślimy, zapytani o oryginały na szczycie organizacji? Czy w przeszłości było więcej nietuzinkowych osobowości? Gdzie są niepowtarzalne osoby w polityce? Gdzie są oryginalne pomysły z ostatnich lat (możliwe wielokrotne odpowiedzi) – szczególnie te, które nie są tylko terminem dla nielicznych ekspertów i specjalistów? Czy mamy wrażenie, iż kolorowy fajerwerk praktycznych rozwiązywań, nagle pojawia się na niebie, gdy poruszamy globalne wyzwania takie jak energia, zrównoważony wzrost, dobrobyt, zdrowie, klimat, odpowiedzialność społeczna i edukacja? A jeśli tak, to czy stosujemy to co miała na myśli Joy Paul Guilford – czy tylko zarządzamy tymi problemami tak jak gdyby nic się nie stało a nierzadko mnożymy je? I kto jest za to odpowiedzialny? Zgoda: pytanie jest trochę niesprawiedliwe, ponieważ wiele z tego, co oryginalne i pcha nas do przodu, nie miało jeszcze szansy na odkrycie.
Ale jeśli mowa o nowym, innowacyjnym, twórczym i oryginalnym mogłaby nadążyć za rzeczywistością – czyż nie byłoby niezliczonych dobrych odpowiedzi na każde z tych pytań? Faktem jest, że nie jesteśmy oryginalnym społeczeństwem. Niemniej sporo o tym debatujemy. Gdaczemy – a jeśli naprawdę ktoś składa jajko, jest oryginalny, depczemy. Unikalność nie cieszy się szacunkiem. Jedną z konsekwencji jest, że tracimy z oczu różnicę między oryginałem a kopią. To, co kiedyś było oryginalne, stało się dzisiaj „inspiracją” do naśladowania. W latach dziewięćdziesiątych a szczególnie dzisiaj, ludzie przyzwyczaili się do faktu, że „cytaty” pojawiły się na listach przebojów i mogły stanowić niezależny byt. Zostało to wyjaśnione w dobrej wierze, że przecież i tak wszystko już było i dlatego „nowość” i „oryginał” nie istnieją. Czyż nie jesteśmy wszyscy krasnoludkami na ramionach gigantów? Nie. Krasnoludki tylko dlatego to wymyśliły, aby móc nadal tam u góry siedzieć.
Szczególnie biegłych obrońców plagiatorstwa można znaleźć tam, gdzie kiedyś szczycono się oryginalnością, w felietonie. W przeszłości ktoś, komu nic nie przychodziło do głowy, uważany był za tępaka. To może trochę szorstkie, ale czy naprawdę dzisiaj jest lepiej, gdzie beztalencie stało się fundamentem niewyobrażalnych karier? Osoby, które nie są oryginalne, uważane są za wiarygodne i przewidywalne. Ale być może to normalne w świecie, w którym markowe podróby z Azji idą jak świeże bułeczki, ponieważ ludzie myślą, że mają prawo do tych tanich złudzeń. Społeczeństwo naśladowcze, które mruga przewrotnie oczkami i uśmiecha się świadomie, wykorzystując oryginalność innych, kradnie własną przyszłość. Plagiat stał się regułą, rutyną. W społeczeństwie, które rozumie, że oryginalność, czyli niepowtarzalne, unikalne pomysły są podstawą dobrobytu, oburzenie byłoby bardziej niż uzasadnione.
Kradzież własności intelektualnej innych jest przestępstwem na społeczeństwie opartym na wiedzy. Natomiast apele o większą uczciwości w biznesie naukowym nie są oryginalne – są hipokryzją. Ponieważ w środowisku naukowym kradzież jest na porządku dziennym. Możesz kraść, naśladować, kopiować, „interpretować” – tylko nie możesz się dać złapać. Bohaterami są ci, których nie można złapać lub którym nie można niczego udowodnić. Ale kogo to jeszcze porusza? Właściwie po co nam jeszcze oryginały? Odpowiedzi na te pytania można znaleźć w sztuce – a dokładniej: w sposobie, w jakim obchodzimy się ze sztuką. Każdy chce oryginału dzieła sztuki, a nie jego kopii, nawet jeśli wydaje się być idealny w epoce cyfrowej. Za oryginał płaci się wysoką cenę, natomiast kopia osiąga coś poza jego wartością materialną. Oryginał jest ekskluzywny, ponieważ zdarza się tylko raz. To rzadkość, rzadki towar. Ale to nie wszystko.
Znacznie większy udział w znaczeniu pojęcia oryginału ma to, co filozof Walter Benjamin nazwał Aurą. W swoim eseju „Dzieło sztuki w epoce jego technicznej powtarzalności” definiuje on aurę jako sumę wartości i znaczeń, które posiada oryginał. Nie ma to nic wspólnego z ezoteryką i hulankami. Jest to termin techniczny, oceniający całkowitą wartość pracy umysłowej prowadzącej do oryginału, a także jakie ma znaczenie dla użytkownika i widza. Jest to niezwykle ważna myśl, jeśli chodzi o ocenę wiedzy i abstrakcyjnych dóbr, na bazie których już dawno żyjemy. I dobra te nadal niestety mierzymy kryteriami produktów masowych. Aura Benjamina podkreśla wartość samodzielnego myślenia. Aura istnieje również wszędzie tam, gdzie powstają unikalne, wyjątkowe projekty i usługi, w każdej szytej na miarę sukience, buciku, krawacie, jak również w każdym produkcie, który jest charakterystyczny i niezwykły – i nie można go tak po prostu odtworzyć zgodnie z pobożnym życzeniem, bądź drukarkę 3D.
Praca umysłowa, aura dzieła była doceniana odkąd ludzkość myśli. Dla naszych przodków było jasne, że to właśnie nowatorskie pomysły, oryginały, rozwiązywały problemy i otwierały nowe perspektywy. Jednakże 200 lat kultury przemysłowo-masowej zrobiły swoje. To, co w sztuce jest w porządku i całkiem normalne, a mianowicie, że wartość opiera się na oryginalności, wydaje się w życiu codziennym coraz bardziej obce i dziwaczne. To, co w sztuce wartościowe, jej osobliwość, jest w świecie produkcji masowej powodem do zwolnienia. Mamy problem z oryginałem, ponieważ społeczeństwo przemysłowe nas tego nauczyło. Jednak dla społeczeństwa opartego na wiedzy myślenie o naturze aury jest tak samo ważne jak ustalanie cen wieprzowiny, stali i węgla.
Stoimy na początku nowej ekonomii, która nie trzyma się już zasad, które utrzymywały stare społeczeństwo przemysłowe. Produkcja masowa wymagała dokładnych i powtarzalnych procesów. W tym celu wymyślono zarządzanie, którego cała teoria opierała się na modelach wyceny materiałów, na ustalaniu metod, procesów i procedur. Najseksowniejszym zadaniem jest natomiast optymalizacja metod. Odmienne myślenie jest tutaj niewskazane. Jeśli jednak wiedza, produkt oryginalnego myślenia, staje się najistotniejszym towarem, ta norma staje się problemem. Ponieważ ci, którzy powinni dbać o to, aby interes się kręcił, nagle nie rozumieją świata. Tajemnicą poliszynela jest sprzeczność między zarządzaniem a oryginalnością – czy też ktoś jest naprawdę zaskoczony że „Creative Destruction” Josepha A. Schumpetera – fundament przedsiębiorczości i innowacji, nie stoi w całkowitej sprzeczności z praktyką zarządzania? A kto wciąż ma wątpliwości: jak brzmi w waszych uszach gdy menedżerowie mówią o oryginalności, różnorodności, kreatywności, czyli podstawach społeczeństwa wiedzy?
Trochę dziwnie prawda? Fikuśnie?
Oryginalność definiowana przez menedżerów to sprzęt wojskowy w rękach dzieci. A to oznacza, że oryginalność jako centralna waluta nowoczesnej gospodarki jest tak samo dewaluowana, jak koncepcja kreatywności, która jest powszechnie z nią wiązana. Przy czym kreatywności dostało się jeszcze mocniej – stała się obiektem najbardziej absurdalnych wyobrażeń, jest wykorzystywana inflacyjnie i pełni rolę nowoczesnego kółka modlitewnego, którym od czasu do czasu trochę się pokręci, aby „coś” się w końcu działo. Kreatywność jest jednak absolutnie nieszkodliwą rzeczą. Kreatywność to nic innego jak zdolność do indywidualnego rozwiązywania problemów. Kreatywne rozwiązania i oryginalność w sensie „divergent thinking” przechodzą w praktyce płynnie jedno w drugie. Jasne jest, że wiedza o tym, jak „działa” kreatywność, wyjaśnienie jej mechanizmów, tego, co się dzieje, jeśli mamy pomysł, jest jak dotąd niewystarczająco zbadane. To mniej więcej tak jak z badaniem mózgu. Od wielu lat podejmuje się próby wyjaśnienia myśli i inteligencji w sposób i metodami prosto z fabryki. Mierzenie, specyfikacja, kontrola i określenia wszystkiego. Według planu, rutynowo, bez odchyłów. Tutaj umiejętności motoryczne, tam oryginał – aż miło się robi.
Wielu naukowców nie dostarcza takich wyników, które są istotą rzeczywistości, lecz takie, które oczekuje publiczność – a to przede wszystkim wymierność i kontrola nad umysłem. Od XIX wieku coraz bardziej wymagamy klarownych odpowiedzi na pytanie, czym są myśli i inteligencja. Pytanie wolne od jakichkolwiek sentymentów. Chodzi wyłącznie o odpowiedź na to, jak „funkcjonują” rozum, rozsądek, myślenie, kreatywność i oryginalność, czy i jak można je ewentualnie wytwarzać, reprodukować, a tym samym sterować i kontrolować. Czyli wszystko sprowadza się do pytania o organizację. W ten sposób właśnie myślały grupy trzymające władzę i management w XX wieku i nadal to robią: myśli są wolne – ale my nimi zarządzamy. Echem tego światopoglądu jest iloraz inteligencji, IQ, o którym mówi się, że potrafi nadzwyczaj dokładnie zmierzyć inteligencję osoby. Nawet zwolennicy testu nie zaprzeczają jednak, że wynik nic nie mówi o tym, czy dana osoba myśli niezależnie i oryginalnie.
IQ zawsze było odrzucane przez wszystkich, których logiczne i matematyczne słabości utrudniają osiągnąć w miarę przyzwoite wyniki testu inteligencji. Dla nich istnieje alternatywny związek wyznaniowy, EQ, jednostce miary dla tak zwanej inteligencji emocjonalnej. Tytułowa książka dziennikarza Davida Golemana stała się bestsellerem. Autor odwołuje się do badań amerykańskich psychologów społecznych Johna D. Mayera i Petera Saloveya z lat dziewięćdziesiątych. Ich centralną tezę można w skrócie podsumować tak: dobrze jest być trochę miłym dla ludzi, od których czegoś chcesz. I dobrze jest wiedzieć, czym się interesują. Takie mądrości można świetnie ozłocić sprzedażą książek, w seminariach i talk shows. Za tym kryje się ten sam przesąd, który uczynił już IQ gwiazdą, mianowicie twierdzenie, że możesz zdobyć to, czego nie masz – empatię, otwarty umysł lub inteligencję społeczną – pod warunkiem, że istnieje odpowiednia metoda pomiaru. W tej mentalnej tradycji stoi również CQ, Creative Quotient, który ma mierzyć kreatywne myślenie i oryginalność.
Kreatywność była, na dobrej drodze stania się nową inteligencją, ze wszystkimi dobrze znanymi skutkami ubocznymi. Wiele tak zwanych badań kreatywności jest po prostu „oryginalne”. I właśnie w ten sposób działa ogromna większość seminariów i kursów, w których niegdyś na rutyniarzy szkoleni ekonomiści, uczy się teraz oryginalności – tragikomedia wystawiana w wielu miejscach. Dawniej wszystko było przejrzyste. Ci, którzy byli przewidywalni dla wszystkich, przychodzili punktualnie do pracy, wykonywali grzecznie swoje obowiązki, byli wydajni, spełniali wymagania. W przeciwieństwie do tego stworzono koncepcję artysty uwolnionego od wszelkich praktycznych ograniczeń. Tak myślimy od XIX wieku: albo ktoś wykonuje swoją pracę, albo jest kreatywny. Rutyniarz lub artysta. W umysłach większości ludzi nadal tak jest, a obie strony nie są wolne od uprzedzeń: konformiści zazdroszczą oryginalnym uznania i sympatii opinii publicznej – a ci im ich stałych dochodów.
Jednak rzeczywistość jest już krok dalej. Management anektuje świat artysty – i czerpie z niego to, co tcha nową energię we własne, rutynowe procesy. Prowadzi to do „estetycznej kreacji”. Kreacja zostaje uprzemysłowiona i zdegradowana do rutyny. Oryginał tylko formą prezentacji. Racjonalizacja i estetyzacja splotły się a nowe rzadko jest teraz oryginałem, raczej udającą siebie samą kopią. Ponieważ jednocześnie, kreatywność jest zalecana jako nowy etos pracy, w firmach gromadzą się przegrani. Liczba sfrustrowanych „wyrobników systemu”, którzy nie mogą być kreatywni, rośnie – są to ludzie, których można znaleźć na warsztatach kreatywnych i którzy niosą w sobie poczucie porażki. Ta wymuszana pseudo-kreatywność zalewa świat pracy jak fałszywe pieniądze – i prowadzi do ogromnej dewaluacji prawdziwej kreatywności i oryginalności.
Wszystko jest Castingshow, a wszystkie towary są Gadgets. Tak nazywano w XIX-wiecznej Anglii rzeczy, które były tak trywialnymi kuriozami, że tak naprawdę nie trzeba było zapamiętywać ich nazw. Dziś Gadget jest w centrum przemysłu dóbr konsumpcyjnych. Najbardziej znanym przedmiotem jest smartfon, bastard z wielu funkcji i oryginałów, które łączą się w jedną modną kopię wszystkiego. Gadżety to moda, wytwory designu, artykuły sezonowe, które podkręcają obroty. Z oryginału stała się kopia. To widmo, które już dawno temu zalało Internet: Mowa jest wprawdzie o zbiorowej inteligencji i wspólnej kreatywności – a w rzeczywistości okazuje się że chodzi o ukryte normy i kolektywizm, o naśladowanie i kopiowanie.
Ważne że wszystko wygląda dość kreatywnie i indywidualnie. To między innymi potępia internetowy guru Jaron Lanier w swoim manifeście „You are not a gadget”. Opisuje w nim niebezpieczeństwa wynikające z przenikania się racjonalizacji i estetyzacji. Kontynuacja epoki przemysłowej. Nie ma nic nowego. W związku z tym dominuje duch kopiowania i wklejania, w gadżetach i w doktoratach, w życiu prywatnym i w pracy. Imitacja jest wszystkim. Rozwiązywanie problemów jest trudne – ale zawsze można tym zarządzać. A co tam. To demon kopii, zastoju, skradzionych życiorysów. Oszustwo. Zapotrzebowanie na oryginalne rozwiązania i podejścia wprawdzie istniało zawsze, również dzisiaj. Ale kto je dostarcza? Ci, którzy płyną w dzisiejszych czasach przeciw mainstreamowi, szybko idą na dno. Oryginalność jest bezwartościowa. Wielcy ekonomiści, naukowcy, osobowości – od Adama Smitha do Karola Marksa, Marii Skłodowskiej-Curie, Friedricha von Hayeka, Heinza von Foerstera, Einsteina, Johna M. Keynesa i Miltona Friedmana, wszyscy były oryginałami, wyróżniającymi się typami, którzy byli uosobieniem odmiennego myślenia, unikalni, niezależni.
Gdzie te kobiety, gdzie ci mężczyźni? Spójrzmy prawdzie w oczy, w dzisiejszym „biznesie” naukowym mieliby niewielkie szanse, ponieważ każdy kto ma dobry pomysł, szybko jest kopiowany a owoce jego myślenia ulatniają się – tego wszyscy się boją. Wielka maszyna do kopiowania, Internet, to tylko jedna z części tego niebezpiecznego egalitaryzmu. Na uniwersytetach usadza się rutyna i standaryzacja w nauczaniu, na całym świecie używane są te same podręczniki, prezentuje się te same slajdy – i mało kto jest zainteresowany odchyleniem od normy i zróżnicowaniem. Tam, gdzie wszyscy się ze sobą zgadzają, nie potrzeba już oryginałów. Kalki są wystarczające. Musisz być w stanie sprzedawać, bez względu na wszystko – to wymaga tylko odpowiednich wykonawców. Niezależnie od tego, czy jest to trener piłki nożnej, czy menedżer, najważniejsze jest to, aby ludzie dobrze radzili sobie na konferencji prasowej. Oryginały są zadziorne, kopie nie stawiają oporu – wystarczy przypodobać się innym. Nie walczą o swoją sprawę, ponieważ nie mają żadnej.
Wszystko jest pożyczone, ściągnięte, skradzione. To typowe dla społeczeństwa, które właśnie marnuje swoje dziedzictwo kosztem następnego pokolenia. Wszystko jest for sale – ostateczna wyprzedaż starego systemu. I to jest naprawdę śmieszne, wręcz szalenie przekomiczne. W dłuższej perspektywie warto pozostać jednak oryginałem – a to oznacza pozostanie sobie wiernym. Z takim nastawieniem wygrywasz ostatecznie pod każdym względem. Poczucie zastoju polega na tym, że z powodu niezliczonej ilości kopii nie widzimy oryginałów. Ale oni tam są, a masowe istnienie złodziei i naśladowców pośród nich jest tego dowodem. Nie możesz ukraść nicości. Kopia potrzebuje oryginału, a nie odwrotnie. Wszyscy dzisiejsi imitatorzy potrzebują oryginałów. Pytanie brzmi: czy oryginały też o tym wiedzą? Czy reagują odpowiednio? Czy są gotowi wziąć na siebie odpowiedzialność? To właśnie zadecyduje: tylko ci, którzy nauczą się być dumni ze swojej odmienności, pokonają impas. Oryginalność wymaga pewności siebie. Nie kopia tworzy przyszłość. Ale oryginał.